Posthomo sapiens naiwniacus
W działach: Literatura, Niedomyślenia | Odsłony: 18Przyznam, że niewiele miałem w ostatnim czasie równie rozczarowujących lektur niż Accelerando Charlesa Strossa. Nie dlatego, że była to aż tak zła książka – bardziej dlatego, że niewiele było książek, które równie mocno mi zachwalano, a tak bardzo bym się na nich zawiódł. Teraz będzie długa i jadowita recenzja – idealna na bloga, bo nie chciało mi się pisać jakiś bezsensownych streszczeń fabuły i wypunktowywania plusów z minusami. Będzie rzeczowo – co mi się w powieści nie podoba, ze spoilerami, jeśli będzie mi to pasowało do wywodu.
Ale po kolei.
Dla mnie dobra s-f powinna zawierać przynajmniej jeden z dwóch elementów: może pokazywać ciekawą konfrontację człowieka i maszyny-wynalazku – twórcy z jego dziełem, tudzież konfrontację człowieka z obcym (ew. ogólniej: człowieka z nie-człowiekiem), za którymi kryje się mniej lub bardziej ważkie pytanie o naturę i kondycję człowieczeństwa, etyczne granice postępu i tak dalej. Z drugiej strony oczekuję przekonującej, opartej na twardych przesłankach naukowych wizji przyszłości, nie tyle takiej, której prawdopodobieństwo spełnienia będzie można uznać za wysokie (bo za dużo tu chwiejnych zmiennych, które w takiej literaturze trzeba zamienić na pewniki, żeby w ogóle brać się za pisanie), co takiej, która zwyczajnie „kupi” mnie swoją wiarygodnością i wewnętrzną spójnością (tzn. będę mógł powiedzieć: gdyby rozwój nauki potoczył się tak, jak to sobie wyobraził autor, to świat rzeczywiście mógłby tak wyglądać).
Stross, choć zachowuje się jak kałasznikow z niekończącym się magazynkiem jeśli chodzi o rzucanie pomysłami, wykłada się na obydwu tych elementach z jednego powodu: jest niepoprawnym fanatykiem jednej ideologii – singularyzmu - i bezkrytycznie podkłada pod nią całą konstrukcję rzeczywistości. Nie ma konfliktu, bo wzrost postludzkiej inteligencji zdaje się w powieści czymś nie do uniknięcia, oczywistą i jedyną możliwą drogą postępu. Nie ma ona wrogów prócz uprzedzonych do wszelkich zmian troglodytów i sekciarzy, reszta ludzkości bezwolnie się jej poddaje, nie widząc jakiejkolwiek alternatywy. Nie ma etycznych czy choćby czysto psychologicznych oporów – przemiany są tak oczywiste, że przeciwstawianie się im przypomina moralne obciążanie wszechświata istnieniem śmierci (choć to może złe porównanie, skoro śmierć w pewnym momencie staje się w powieści zabawnym archaizmem). Nie więc konfliktu – jest tylko pełen hurraoptymizmu fatalizm.
Sama konstrukcja przyszłej rzeczywistości jest obciążona tym samym problem – rozwój technologii (bardzo życzeniowy zresztą) działa jak buldożer na spróchniałą psią budę. Współczesne systemy ekonomiczne, polityczne i społeczne padają jak domki z kart pod naporem żarłocznej Sieci i nanotechnologii, podobnie bariery, które współczesna fantastyka naukowa wydawała się zaakceptować, takie jak problem dalekich podróży kosmicznych. To wszystko w sumie mógłbym zrzucić na karb maksymalnego przyspieszenia rozwoju, które Stross zdaje się stosować po to, żeby nie zmieniać bohaterów opowieści co kilka stron – zmiany technologiczne w jego powieści gnają bowiem na złamanie karku, jakby przyspieszenie postępu nie miało fizycznych ograniczeń – w pewnym momencie autor wprost stwierdza, że w ciągu dekady dokonuje się co najmniej kilka rewolucji przemysłowych zmieniających świat bardziej, niż cały postęp ludzkości od początku istnienia homo sapiens do XXI wieku.
Gorzej jednak, że dzieje się to wszystko jakby wbrew wszystkim wartościom, jakie wyznawała ludzkość do tej pory. Nie chodzi mi nawet o kwestie moralne czy etyczne, ale o zwykła ludzką psychikę i odruchy samozachowawcze. Wszyscy dookoła bez krępacji tworzą swoje kopie zapasowe, po to tylko, aby pracować wydajniej lub mieć większe szanse na „przeżycie”, zabijają się i wskrzeszają, dzielą swoją osobowość z innymi ludźmi albo rozbijają ją na drobne elementy (np. umieszczają je w mózgach stada gołębi - sic!) tworzą sobie ciała według własnego widzimisię, symulują dziesiątki lat swojego życia aby uzyskać najwydajniejszą osobowość albo skazują na to swoje dzieci, a tylko początek listy from the top of my head. Mogę przymknąć na to oko, kiedy chodzi o głównych bohaterów – stają się oni przez to zupełnie papierowi (co chyba jest nieodłączną cechą większości fantastyki naukowej, jak to zresztą zauważył Dukaj już jakiś czas temu) – ale przynajmniej nie zaburzają konstrukcji świata, w końcu to wysoce specyficzne wyjątki. Ale kiedy to samo odnosi się do przytłaczającej większości społeczeństwa, pojawia się myśl, dlaczego Stross mówi w kółko o tej inteligencji i samoświadomości, którą zyskuje ponoć coraz więcej istot i programów, skoro i tak wszystkie zachowują się jak te obecne „tępe” programy komputerowe, na których można bez problemu wykonać operacje copy, paste, save, load i detale.
To zresztą problem podstawowy – autor używa w tej powieści pojęcia „inteligencja” (a robi to nagminnie) jako w zasadzie tożsamego z pojęciem „moc obliczeniowa”. Wiąże się z tym niewypowiedziane wprost, ale wyraźnie widoczne założenie, że algorytmy procesora są w stanie działać podobnie do procesów myślowych zachodzących w mózgu, wystarczy, że uzyskają równą temu drugiemu moc obliczeniową. Jeśli uzyskają n razy większą, n razy przekroczą „intelektem” swego pierwotnego twórcę. Nic dziwnego, że człowiek staje się tu po pewnym czasie zwykłym idiotą, istotą niższą w ewolucji na podobnym poziomie, co tasiemiec wobec człowieka (to porównanie użyte w książce).
Mniejsza już, że to podejście (typowe dla singularystów) jest do pewnego stopnia sprzeczne z obecnymi odkryciami naukowymi, bo nie jestem na tyle oblatany w tym temacie, żeby ocenić, czy ta wiedza była dostępna w chwili pisania kolejnych opowiadań składających się na „Accelerando”, zresztą z naukowego punktu widzenia wciąż za wiele tu niewiadomych, więc dla s-f pole do popisu jest. Tyle że wg mnie to pogląd po prostu naiwny – założenie, że zdolności poznawcze, elastyczność, kreatywność czy umiejętność myślenia abstrakcyjnego, właściwe człowiekowi, są w prosty sposób przekładalne na język algorytmów komputera. Że wystarczy, jak zasugerowano w powieści, stworzyć mapę mózgu zapisaną na dysku, aby ta mapa funkcjonowałą identycznie jak w rzeczywistości, ba, rozbudowywała się do poziomu niedostępnego zwykłemu mózgowi ludzkiemu.
Mam tu pewien żal, ciężko mi w tej chwili ocenić, czy do samego dzieła, czy do jego recenzentów. Sam jestem ogromnym sceptykiem idei, że maszyny w pewnym momencie zyskają świadomość i odstawią człowieka na boczny tor (wierzę raczej w owocną synergię - zresztą obecny rozwój technologiczny zdaje się potwierdzać ten kierunek). Po serii pochwał z różnych stron dotyczących posthumanistycznej wizji zawartej w książce nastawiłem się na to, że w „Accelerando” znajdę argumenty, które zmuszą mnie do przemyślenia tej postawy. Stross tymczasem nawet nie tyka takich analiz – sztuczna inteligencja nagle staje się faktem i juhuu! jedziemy dalej.
Co najciekawsze, autor ignorując zalety naszego umysłu, doskonale dostrzega jego wady (lub też to, co prezentuje jako wady). Przywiązanie do fizycznego ciała, emocje, odruchy, ewolucyjne „ogony” w postaci więzi rodzinnych, dążenia do reprodukcji – to idealnie wpasowuje mu się do teorii o przewadze post-nie-ludzi nad ludźmi-tasiemcami.
A może nie o to tu chodzi? W gruncie rzeczy Stross wykorzystuje przecież te „wady” głównie po to, żeby konstruować banalne, hollywoodzkie fabuły – tu mamy romans, tam zdradę, a w rękawie romantyczne poświęcenie (kwintesencją jest zakończenie rozdziału 7 i wątek Pameli). A wszystko wpisane w dialogi balansujące gdzieś pomiędzy telenowelą a filmem sensacyjnym, chyba że bohaterowie dysputują akurat o postępie technologicznym.
Co bardziej irytujące, gdzieś w połowie powieści z samego frontu fali postępu przenosimy się na zacofane peryferia – i tam już zostajemy do końca. Ludzie stają się reliktem ewolucji i „głupiej materii”, a ponieważ nie sposób opisywać losów inteligencji miliony razy przewyższających naszą, musimy siłą rzeczy czytać o naszych potomkach-amebach próbujących ułożyć sobie życie w świecie, który już ich nie potrzebuje. A przypomina to historię o rajdowcu Formuły 1, który nagle okazuje się być niedorozwiniętym kierowcą zdezelowanego Poloneza. Zostaje pytanie – skoro fabuła jest czysto pretekstowa, na cholerę ciągnąć ją, gdy kończy się pretekst?
Wiem, że powyższa recenzja odmalowuje obraz kompletnego gniota, wiem też, że Accelerando zdecydowanie nim nie jest. Nie chce mi się jednak rozwodzić nad plusami powieści, skoro średnia ocen w Internecie (i na Polterze) oscyluje w okolicach 9/10. Chcecie zalet – wybierzecie losowo inną recenzję. Ja tymczasem ocenię po swojemu:
- Za pomysły: 10/10
- Za pomysłów osadzenie w rzeczywistości powieści: 5,5/10 (pół punktu za podjęcie wyzwania konstrukcji tak rozległej czasowo)
- Za fabułę i bohaterów: 4/10
- Średnia arytmetyczna : 6,5/10
I taką też ocenę wystawiam Accelerando.