10-08-2008 01:57
Przewrót Mrocznego Rycerza?
W działach: Filmy, Niedomyślenia | Odsłony: 2 Jakiś czas temu zastanawiałem się dokąd zmierza Holywood. Hollywood chyba nie lubi być krytykowane, bo w odpowiedzi przywaliło mi prosto w twarz Mrocznym rycerzem. Bolało, ale jestem twardy i idę do kina oberwać drugi raz.
Ale ten wpis nie będzie recenzją ani peanami pochwalnymi na cześć arcydzieła Christophera Nolana. Zachwycano się nim już w trzech notkach na Blogosferze i jednej serwisowej recenzji, że o całej pozaserwisowej reszcie nie wspomnę. Ja się pod tym podpisuję wszystkimi kończynami i daruję sobie resztę ochów i achów. Wygadałem się ze swoich wrażeń wczoraj w nocy w trakcie planszówkowej partyjki po premierowym seansie. Tu zajmę się raczej tym, jak najnowszy Gacek ma się do innych kasowych produkcji oraz, co ważniejsze, jak może wpłynąć na ich przyszły wygląd.
Proste pytanie: ile było w trakcie obecnej dekady filmów, które okazały się hitami i nie odwoływały się do konwencji baśniowej, fantastycznej lub komiksowej? Po szybkim przejrzenie Box-office’u wszechczasów znalazłem zaledwie trzy pozycje: Kod Da Vinci, Casino Royale i Pasję*. Wszystkie trzy są jednak na tyle specyficznymi przypadkami, że można je uznać za wyjątek od reguły. Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka przykładów, generalnie jednak faktem jest, że o ile kiedyś filmy, nazwijmy je zbiorczo, nierealistyczne stanowiły jedynie pewien procent wysokobudżetowych produkcji, teraz w zasadzie osiągnęły stan absolutnej hegemonii.
Trend zaczął się chyba razem z szałem na Matrixa, ale jego niepodważalne rządy zapoczątkowała dopiero premiera pierwszej części Władcy Pierścieni. Spiderman wzbogacił go o bohaterów z przedrostkiem super-. George Lucas wyczuł moment idealnie, dostrzegając, że ma najlepszą od dwudziestu lat okazję na kontynuację Gwiezdnych Wojen, potem jak Filip z konopi wyskoczyli Piraci z Karaibów, którzy zdobyli sobie widzów nie tylko Jackiem Sparrowem, ale właśnie ufantastycznieniem konwencji pirackiej. Dorzućmy do tego jeszcze Harry’ego Pottera oraz ekranizacje komiksów Franka Millera (Sin City i 300), które może nie dopchały się do pierwszej dwudziestki najbardziej kasowych przebojów, ale za to doprowadziły komiksową (a przy tym zupełnie odrealnioną) stylistykę do perfekcji. Można śmiało powiedzieć, że pierwsza dekada XXI wieku to najlepsze czasy dla fantastyki w kinematografii jakie kiedykolwiek mieliśmy i jak sądzę, jakich jeszcze długo mieć nie będziemy gdy już przeminą. Fantasy i komiks pod koniec XX wieku zostały zaakceptowane w gronie kulturowego mainstreamu, ale teraz weszły wręcz na jego najwyższy pedestiał.
Tyle że ta formuła zaczęła się przeżywać, o czym rozpisywałem się trzy notki temu. Sądziłem jednak, że na zmianę wiatrów przyjdzie nam jeszcze poczekać. Ale chyba w show-biznesie jest tak, że kiedy lud zaczyna się nużyć jedną atrakcją, rozgląda się za jakimkolwiek dobrym zastępstwem i kiedy go znajduje, z euforią wynosi na szczyty. Pojawił się Mroczny rycerz i ludzi oszaleli. Oczywiście, to jeszcze nic nie znaczy. Przecież to sam w sobie naprawdę świetny film, a do tego mistrzowska promocja zamierzona i nie zamierzona (jaką nolens volens jest śmierć Ledgera) - można uznać to za kolejny wyjątek od reguły, ewentualnie jaskółkę, która wiosny nie czyni.
Tyle że ja sądzę, że jednak czyni (albo czynić będzie w najbliższej przyszłości). Taki dajmy na to Kod Da Vinci miał gigantyczną promocję w postaci bestsellerowej książki. Ludzie idąc na niego wiedzieli mniej więcej, co dostaną i to właśnie dostali. Tymczasem najnowszy Batman to, zdawałoby się, film jadący na popularności ekranizacji bohaterów komiksowych. Przecież widzowie przyszli oglądać nierealnego, komiksowo-mrocznego bohatera nierealnie naparzającego się z szalonymi, nierealnymi szwarzcharakterami w nieralnej, gotyckiej scenografii. A dostali zaskakująco realnych** bohaterów i antybohaterów w nadspodziewanie realnym świecie i z bardzo realnym mrokiem i szaleństwem. I nie tylko nie wyszli oburzeni z kin, ale zaczęli tam walić dzikimi tłumami i okrzykiwać produkcję nowym Ojcem chrzestnym II.
The Dark Knight dokonał wolty wewnątrz własnego gatunku. Zamiast zrobić komiksowy film i zarobić na tym tak, jak filmowcy zarabiali tą metodą do tej pory, Nolan, owszem, wziął komiks, po czym na jego podstawie zrobił dzieło absolutnie niekomiksowe (co wcale nie znaczy, że pozostający w sprzeczności z komiksem) i zarobił jeszcze więcej. Jestem pewien, że w głowach wszystkich hollywoodzkich producentów, reżyserów i scenarzystów pojawia się właśnie zjazd do zupełnie nowej autostrady. Oczywiście minie jeszcze sporo czasu, nim przekonamy się, czy z okazji skorzystali, ale sądzę, że wielu nie będzie miało wyjścia widząc, że ta, którą teraz jadą, wkracza na kreatywną pustynię.
Mam chyba niepoprawną tendencję do wyszukiwania w rzeczywistości znamion nadchodzącej zmiany. A jednak na pewno ciekawie by było, gdyby Mroczny rycerz stał się nie tylko znakomitym i kasowym filmem, ale jednocześnie zaczątkiem nowej epoki w amerykańskiej kinematografii. Na pewno przysporzyłoby mu to jeszcze większej kultowości niż ta, którą już zdążył osiągnąć.
*wszystkich, którzy chcieliby w tym momencie zasugerować, że historie religijne są dla części społeczeństwa również czystą fantastyką, uściślę: mam na myśli przede wszystkim sposób narracji, konwencję, wewnętrzną logikę filmu i dążenie do sprawienia wrażenia realności obrazu. W filmie Gibsona bohaterowie rozmawiają po aramejsku, Jezus jest torturowany w niemal nadrealistyczny sposób i generalnie na każdym kroku dbano o to, aby wszystkie szczegóły jak najwierniej oddawały rzeczywistość. Można więc mówić o realizmie w sensie dążenia do sprawienia w widzu wrażenia, że sytuacja mogłaby zaistnieć w naszym świecie, w przeciwieństwie do takich obrazów, które chcą sprawić wrażenie, że świat przedstawiony to zupełnie fikcyjny Neverland, nawet jeśli nazywa się Karaiby albo Nowy York. I tak bym zdefiniował pojęcia „realizmu” i „fantastyczności” na potrzeby tego felietonu.
**na tyle, na ile można w filmie mówić o realności, czyli patrz przypis wyżej.
Ale ten wpis nie będzie recenzją ani peanami pochwalnymi na cześć arcydzieła Christophera Nolana. Zachwycano się nim już w trzech notkach na Blogosferze i jednej serwisowej recenzji, że o całej pozaserwisowej reszcie nie wspomnę. Ja się pod tym podpisuję wszystkimi kończynami i daruję sobie resztę ochów i achów. Wygadałem się ze swoich wrażeń wczoraj w nocy w trakcie planszówkowej partyjki po premierowym seansie. Tu zajmę się raczej tym, jak najnowszy Gacek ma się do innych kasowych produkcji oraz, co ważniejsze, jak może wpłynąć na ich przyszły wygląd.
Proste pytanie: ile było w trakcie obecnej dekady filmów, które okazały się hitami i nie odwoływały się do konwencji baśniowej, fantastycznej lub komiksowej? Po szybkim przejrzenie Box-office’u wszechczasów znalazłem zaledwie trzy pozycje: Kod Da Vinci, Casino Royale i Pasję*. Wszystkie trzy są jednak na tyle specyficznymi przypadkami, że można je uznać za wyjątek od reguły. Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka przykładów, generalnie jednak faktem jest, że o ile kiedyś filmy, nazwijmy je zbiorczo, nierealistyczne stanowiły jedynie pewien procent wysokobudżetowych produkcji, teraz w zasadzie osiągnęły stan absolutnej hegemonii.
Trend zaczął się chyba razem z szałem na Matrixa, ale jego niepodważalne rządy zapoczątkowała dopiero premiera pierwszej części Władcy Pierścieni. Spiderman wzbogacił go o bohaterów z przedrostkiem super-. George Lucas wyczuł moment idealnie, dostrzegając, że ma najlepszą od dwudziestu lat okazję na kontynuację Gwiezdnych Wojen, potem jak Filip z konopi wyskoczyli Piraci z Karaibów, którzy zdobyli sobie widzów nie tylko Jackiem Sparrowem, ale właśnie ufantastycznieniem konwencji pirackiej. Dorzućmy do tego jeszcze Harry’ego Pottera oraz ekranizacje komiksów Franka Millera (Sin City i 300), które może nie dopchały się do pierwszej dwudziestki najbardziej kasowych przebojów, ale za to doprowadziły komiksową (a przy tym zupełnie odrealnioną) stylistykę do perfekcji. Można śmiało powiedzieć, że pierwsza dekada XXI wieku to najlepsze czasy dla fantastyki w kinematografii jakie kiedykolwiek mieliśmy i jak sądzę, jakich jeszcze długo mieć nie będziemy gdy już przeminą. Fantasy i komiks pod koniec XX wieku zostały zaakceptowane w gronie kulturowego mainstreamu, ale teraz weszły wręcz na jego najwyższy pedestiał.
Tyle że ta formuła zaczęła się przeżywać, o czym rozpisywałem się trzy notki temu. Sądziłem jednak, że na zmianę wiatrów przyjdzie nam jeszcze poczekać. Ale chyba w show-biznesie jest tak, że kiedy lud zaczyna się nużyć jedną atrakcją, rozgląda się za jakimkolwiek dobrym zastępstwem i kiedy go znajduje, z euforią wynosi na szczyty. Pojawił się Mroczny rycerz i ludzi oszaleli. Oczywiście, to jeszcze nic nie znaczy. Przecież to sam w sobie naprawdę świetny film, a do tego mistrzowska promocja zamierzona i nie zamierzona (jaką nolens volens jest śmierć Ledgera) - można uznać to za kolejny wyjątek od reguły, ewentualnie jaskółkę, która wiosny nie czyni.
Tyle że ja sądzę, że jednak czyni (albo czynić będzie w najbliższej przyszłości). Taki dajmy na to Kod Da Vinci miał gigantyczną promocję w postaci bestsellerowej książki. Ludzie idąc na niego wiedzieli mniej więcej, co dostaną i to właśnie dostali. Tymczasem najnowszy Batman to, zdawałoby się, film jadący na popularności ekranizacji bohaterów komiksowych. Przecież widzowie przyszli oglądać nierealnego, komiksowo-mrocznego bohatera nierealnie naparzającego się z szalonymi, nierealnymi szwarzcharakterami w nieralnej, gotyckiej scenografii. A dostali zaskakująco realnych** bohaterów i antybohaterów w nadspodziewanie realnym świecie i z bardzo realnym mrokiem i szaleństwem. I nie tylko nie wyszli oburzeni z kin, ale zaczęli tam walić dzikimi tłumami i okrzykiwać produkcję nowym Ojcem chrzestnym II.
The Dark Knight dokonał wolty wewnątrz własnego gatunku. Zamiast zrobić komiksowy film i zarobić na tym tak, jak filmowcy zarabiali tą metodą do tej pory, Nolan, owszem, wziął komiks, po czym na jego podstawie zrobił dzieło absolutnie niekomiksowe (co wcale nie znaczy, że pozostający w sprzeczności z komiksem) i zarobił jeszcze więcej. Jestem pewien, że w głowach wszystkich hollywoodzkich producentów, reżyserów i scenarzystów pojawia się właśnie zjazd do zupełnie nowej autostrady. Oczywiście minie jeszcze sporo czasu, nim przekonamy się, czy z okazji skorzystali, ale sądzę, że wielu nie będzie miało wyjścia widząc, że ta, którą teraz jadą, wkracza na kreatywną pustynię.
Mam chyba niepoprawną tendencję do wyszukiwania w rzeczywistości znamion nadchodzącej zmiany. A jednak na pewno ciekawie by było, gdyby Mroczny rycerz stał się nie tylko znakomitym i kasowym filmem, ale jednocześnie zaczątkiem nowej epoki w amerykańskiej kinematografii. Na pewno przysporzyłoby mu to jeszcze większej kultowości niż ta, którą już zdążył osiągnąć.
*wszystkich, którzy chcieliby w tym momencie zasugerować, że historie religijne są dla części społeczeństwa również czystą fantastyką, uściślę: mam na myśli przede wszystkim sposób narracji, konwencję, wewnętrzną logikę filmu i dążenie do sprawienia wrażenia realności obrazu. W filmie Gibsona bohaterowie rozmawiają po aramejsku, Jezus jest torturowany w niemal nadrealistyczny sposób i generalnie na każdym kroku dbano o to, aby wszystkie szczegóły jak najwierniej oddawały rzeczywistość. Można więc mówić o realizmie w sensie dążenia do sprawienia w widzu wrażenia, że sytuacja mogłaby zaistnieć w naszym świecie, w przeciwieństwie do takich obrazów, które chcą sprawić wrażenie, że świat przedstawiony to zupełnie fikcyjny Neverland, nawet jeśli nazywa się Karaiby albo Nowy York. I tak bym zdefiniował pojęcia „realizmu” i „fantastyczności” na potrzeby tego felietonu.
**na tyle, na ile można w filmie mówić o realności, czyli patrz przypis wyżej.