Zapaść rynku książki? - cz. 1
W działach: Literatura, Polemika, Przemyślenia | Odsłony: 1122[Tekst mi się rozrósł do sporych rozmiarów, dlatego dzielę go na dwie części. Dzisiaj, na zachętę, część statystyczna. ;) ]
O tym, że rynek książki zdycha słyszę nie od wczoraj. Sprzedaż ponoć siadła trzy lata temu, przy okazji wprowadzenia 5% stawki VATu i od tamtej pory jest coraz gorzej. Słyszę to z mediów, słyszę z forumowo-blogowych narzekań, słyszę od znajomych, którzy w tym siedzą. Kolejną cegiełkę dołożył niedawno Wojtek Sedeńko na swoim blogu, co dało mi do myślenia, bo przecież kto jak kto, ale to jest człowiek, który w tym siedzi od lat i jeśli on narzeka, to coś musi być na rzeczy.
Tyle że mniej więcej w tym samym czasie GUS opublikował raport Kultura 2012. Pewnie nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby niezawodny wujek Facebook nie podsunął mi tego wpisu. Zawiera on jedną ciekawą obserwację: chociaż wg danych raportu nakłady książek spadają na łeb na szyję od wielu lat, to jednak patrząc zbiorczo na cały rynek, mimo sporych wachań, liczba wydanych egzemplarzy na 1000 osób utrzymuje się na podobnym poziomie (+/- 2000 sztuk).*
Wgryzłem się w to głębiej i dochodzę do wniosku, że sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana niż proste "ach ten kryzys, panie".
Jak już pisałem, lamenty wydawców mają podstawy: osiem lat temu (2005 r.) średni nakład jednego tytułu wynosił 4,1 tys. egzemplarzy, w zeszłym już tylko 2,3 tys. Tragedia? No nie do końca, bo w 2005 roku wydano ogółem 20 tysięcy tytułów, w 2012 - 34 tysiące. W ten sposób w obu tych latach na każdego Polaka przypadały plus minus dwie wydane książki. Wydawnictwa wypuściły na rynek tyle samo.
Oczywiście te dane dotyczą rynku jako całości, licząc też np. szkolne podręczniki. Może więc to one winne? Może ludzie dzisiaj więcej kupują dzieciom wyprawek szkolnych, w końcu teraz te reformy takie, że podręczników więcej, rodzice trochę bogatsi, częściej wydają pieniądze na nowości zamiast używek, czy coś w ten deseń? Nic bardziej mylnego. Stało się coś dokładnie odwrotnego: tytułów szkolnych jest dzisiaj prawie o połowę mniej niż na początku tysiąclecia i stanowią dzisiaj 1/5 wszystkich nakładów, podczas gdy w 2000 roku były to 2/5. I ten trend się utrzymuje. Z tego punktu widzenia sytuacja jest od niebo lepsza niż kiedyś: wydawcy przestali żyć ze sprzedaży pozycji, która tak naprawdę nie wynikała z czytelnictwa Polaków, ale było przymusowym de facto zakupem dla dziecka. Na pewno spory wpływ ma na to fakt, że obecnie w szkołach uczy mniej dzieci niż kiedyś, ale mimo wszystko dzisiaj, wierzcie lub nie, najwięcej sprzedaje wydaje się literatury pięknej, a to po prostu dobra wiadomość**.
Podobnie, nie jest też tak, że wydawcy przeczekują i postawili na wznowienia. Tutaj GUS nie podaje danych ze wcześniejszych lat, ale jeśli spojrzeć na trzy ostatnie to widać wyraźnie, że na rynku jest coraz więcej nowych tytułów w stosunku do wznowień.
Sumaryczne nakłady literatury pięknej utrzymują się na stałym poziomie, chociaż gdy porównamy dane do tego, co mówią gazety i wydawcy, to wychodzą ciekawe rzeczy. W roku 2005 wydano ok. 29,2 mln egzemplarzy, w ponoć przedkryzysowym roku 2010 - 27,7 mln, a w roku 2011, kiedy wszedł VAT i wszystko ponoć tąpnęło - już 32,1 mln! Dopiero w zeszłym roku spadło do 28,6 mln, ale to nadal więcej niż dwa lata wcześniej i niewiele mniej niż w roku 2005. Oczywiście, jeśli porównamy to np. do biletów kinowych to okaże się, że książka względem innych dóbr kultury łapie zadyszkę - sprzedaż tych pierwszych skoczyła w ciągu ostatniej dekady o jakieś 40%, w tym czasie literatura stała w miejscu.
Ale gdzie tu kryzys? Można by to raczej nazwać stagnacją, gdyby nie dane dotyczące liczby tytułów. I tu zaczyna się mindfcuk. Osiem lat temu mieliśmy do wyboru ok. 4,3 tys. pozycji literatury pięknej. Pięć lat później, w "porzedkryzysowym" 2010 r. - niecałe 6,2 tys. A roku zeszłym mogliśmy już przebierać w 7,3 tysiącach dostępnych tytułów! Gdzie tu sens, gdzie logika? Wydawcy narzekają, marudzą, że muszą zwijać interes, a potem wypuszczają na rynek coraz więcej pozycji!
Skąd taki paradoks? Odpowiedź jest bardzo prosta, wystarczy spojrzeć na listy polskich powieści fantastycznych wydanych w ostatnich latach. Okazuje się, że w roku 2007, rok po "Krajobrazie po zwycięstwie", na rynku pojawiło się 57 powieści dostarczonych przez 18 wydawców. Można strzelać w ciemno, że był to wówczas rok rekordowy dla polskiego fandomu. Tymczasem w "kryzysowym"*** roku 2011 opublikowano 88 powieści (!) od 38 wydawców (!!). O połowie tych tytułów nie słyszałem nawet w postaci newsa na Poltku czy innym serwisie, a staram się być na bieżąco. Poza sporadycznymi e-bookami, sporo tu self-publishingu, wydawców, którzy w niszę wskoczyli jednorazowo i niespodziewanie, ale przede wszystkim wydawnictw nowych, założonych góra trzy lata temu.
Na to się mówi klęska urodzaju. To nie popyt spada, to podaż rośnie jak durna. Wydawcy z dużym stażem tną premiery i nakłady, ponieważ na rynek wpychają się kolejne firmy, które zatykają rynek. Czytelników nie przybywa, ale za to są rozpieszczani przez coraz szerszą ofertę, w której przebierają jak chcą. To nie jest dobra sytuacja dla wydawnictw, ale to nie jest także dobra sytuacja dla czytelnika. Bo po pierwsze, za parę lat, w wyniku tej morderczej konkurencji mogą paść i starzy, i nowi. I wtedy będzie dopiero zapaść. Po drugie, to zła wiadomość dla księgarń, przede wszystkim stacjonarnych, w mniejszym stopniu internetowych. Bo stara prawda rynku mówi, że 20% towaru generuje 80% obrotów****. Dlatego też ograniczone miejscem księgarnie często wolą pozostałych 80% towaru nie brać w ogóle. Tymczasem gdy nakłady spadają, a tytułów jest coraz więcej może się okazać, że 20% zamienia się w 40%, a miejsca na półkach nie przybywa. Sprzedaż nagle po prostu przestaje być opłacalna. To się dzieje: Empik ogranicza powierzchnię na książki, Matras ma problemy z płynnością finansową, a rynek atakuje Biedronka, która zadowala się wrzuceniem po dumpingowych cenach k10 najbardziej chodliwych tytułów. Niższe nakłady oznaczają wyższe koszta od sztuki, czyli wyższe ceny, ale sporą część sprzedaży zjadają sieci tanich książek i wspomniane dyskonty, więc ogółem obroty spadają. Co się dokłada do wspomnianej morderczej konkurencji i kółko się zamyka.
I to rzeczywiście jest tragedia.
Zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego? Dlaczego, mimo lamentów właścicieli wydawnictw, które słychać na każdym kroku, mimo ostrzeżeń, że sytuacja jest kiepska, rynek wciąż się powiększa? Danych na ten nie ma, można tylko snuć przypuszczenia. Obserwuję rozmaite dane dotyczące rozwoju kultury, czy też rynku kultury w Polsce i wydaje mi się, że książka jest mimowolną ofiarą rosnącego zaangażowania Polaków w kulturę.
I o tym napiszę więcej w następnym odcinku (czyli koło poniedziałku).
* Dane GUSu dotyczą tylko pozycji drukowanych, ale biorąc pod uwagę obecną pozycję e-booków na polskim rynku, na potrzeby poniższej analizy można je spokojnie pominąć.
** Andrzej Miszkurka zwrócił mi na to uwagę w komentarzach i rzeczywiście, za łatwo przeszedłem od nakładów do sprzedaży.
*** Powtarzam to do znudzenia, wiem. ;)
*** *To oczywiście duże uproszczenie, ale rozumiecie mechanizm.